Pierwszy tydzień minął nam pod znakiem Dice Tower Con. Taki florydzki Pionek, 1500 osób, wszyscy grają i gadają.
Tym się różni od naszego Pionka, że wszyscy tu w japonkach biegają. Trzewik spędził kilka dni w mocno klimatyzowanej sali, tłumacząc gry. Głównie Cry Havoc, który tu robi karierę na skalę amerykańską. Wszyscy chcą to mieć i już. Jakiś obłęd.
Ale trafili się też pomyleńcy, którzy przytargali Pret a porter....i się po chwili okazało, że inni też by chcieli, ale gdzie to kupić? No gdzie?
Po Dice Tower zostaliśmy jeszcze na dwa dni na Florydzie, odwiedziliśmy Sea World, pogłaskaliśmy delfiny, popodziwialiśmy foki.
Jestem przeciwniczką cyrków i tego typu imprez ale patrząc na foki, bawiące się podczas występu nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że one się świetnie bawią.
Korzystamy z Airbnb. Aktualnie przebywamy u niesamowitych ludzi. Małżeństwo z wieloletnim stażem, ona Filipinka, on Hiszpan. Od trzydziestu lat w USA. Wieczornych opowieści przy winie mogłabym słuchać godzinami.
Brat DV jest sławnym muzykiem na Filipinach od trzydziestu lat. Ramon, mąż DV, jest architektem i budował pałace dla sułtana.
Po prostu magia.
A przy tym są oboje cudownie otwarci, życzliwi.
I strasznie się boją Donalda T....
Jutro stąd ruszamy dalej. Wypożyczonym automatem. A na autostradach tutaj dzieją się rzeczy jak w amerykańskim filmie. Nie dziwi nic;-)